„Heaven in Hell” Tomasza Mandesa z Magdaleną Boczarską w roli głównej szykowany był na walentynkowy hit! Oto niezależna i pewna siebie pani sędzia, rozpoczyna płomienny romans z Włochem o niskim głosie i dużym bicepsie. Miał być gorący hit, a jest totalny kit.
Olga (Boczarka) i Maks (Simone Susinna) rozpoczynają swój romans niezbyt niewinnie. Maks jest świadkiem w procesie sądowym prowadzonym przez Olgę. Mężczyzna postanawia uwieźć kobietę, by finalnie uzyskać pożądany wyrok. W misji Włochowi pomaga głębokie spojrzenie i niski głos. Maks jest też instruktorem sportów ekstremalnych, co daje mu okazję do prezentacji bicepsów i wydepilowanego ciała. Sprawy nabierają tempa. Olga traci głowę i oddaje się cielesnym uciechom. Maks zaczyna dostrzegać w Oldze intrygującą kobietę, a nie sędzię do zmanipulowania. Widz nawet się nie obejrzy, a zobaczy kochanków w miłosnych uniesieniach. Choć warto zadać pytanie, czy na pewno miłosnych? Zaangażowanie bohaterów, przez całą opowieść, odbywa się wyłącznie na poziomie seksualności.
Jakież więc zdumienie wywołuje scena, w której Maks wyznaje nagle Oldze miłość. Filmowcy nie dali nam bowiem szansy przekonać się, co zbudowało w mężczyźnie tak silne uczucie. Również Olga w przypływie złości i rozpaczy oznajmia kochankowi, że ten „ją zniszczył”. „Miłość”? „Zniszczenie”? Po kilku randkach opartych wyłącznie na seksie? Infantylność takiego ujęcia tematu jest porażająca. Bohaterowie prawie w ogóle nie rozmawiają, nie mają szans poznać się poza sferą intymną. Mówią o „zakochaniu”, jakby mieli dojrzałość emocjonalną co najwyżej nastolatków w czasie burzy hormonów.
Ta filmowa „miłość” między Olgą i Maksem więcej ma tu wspólnego z efektem, jaki wywołuje pigułka gwałtu, niż z jakimkolwiek uczuciem. Nawiązując do tytułu filmu („Heaven in Hell”) – nieba w piekle nie znajdziemy.
CZYTAJ TAKŻE: ODRADZAMY! Jak porwać świętego?