Walka z “mową nienawiści” czy wstęp do cenzury?

W umowie koalicyjnej zawartej przez partie niedawnej opozycji parlamentarnej, w punkcie 7 znalazł się zapis zawierający postulat ścigania z urzędu mowy nienawiści ze względu na orientację seksualną. Pod tym pozornie równościowym postulatem kryje się zapowiedź prawnego i politycznego uprzywilejowania aktywistów ruchu homoseksualnego.

W dokumencie sygnowanym przez liderów PO, PSL, Polski 2050 i Lewicy czytamy:

“Wszyscy jesteśmy równi, a orientacja seksualna i płeć nie może być powodem dyskryminacji. Walka z mową i czynami z nienawiści będzie naszym priorytetem. Znowelizujemy kodeks karny tak, aby mowa nienawiści ze względu na orientację seksualną i płeć była ścigana z urzędu”.

Fragment ten od razu nasuwa cały szereg pytań i wątpliwości, które należy wziąć pod uwagę, gdy próbuje się zrozumieć, co mieli na myśli ci, którzy go sformułowali. Niekoniecznie musiał on zostać napisany przez polityków, najprawdopodobniej podsunięto go liderom opozycji w czasie konsultacji z przedstawicielami politycznego ruchu homoseksualnego. To, że tego rodzaju konsultacje miały miejsce, wiemy choćby z relacji udostępnionej w mediach społecznościowych przez Bartosza Staszewskiego, aktywistę, który rozszerzył na Europę i świat kłamstwo o istnieniu w Polsce “stref wolnych od LGBT”.

Przejdźmy jednak do pytań, jakie trzeba postawić punktowi 7 umowy, która najprawdopodobniej będzie programowym fundamentem przyszłej koalicji rządzącej Polską.

Kilka ważnych pytań

Pierwsze z nich dotyczy kwestii podstawowej. Jeśli wszyscy jesteśmy równi – równi wobec prawa – dlaczego “mowa nienawiści ze względu na orientację seksualną” ma być w jakikolwiek sposób uprzywilejowana? Codziennie różni ludzie, reprezentujący różne grupy społeczne, charakteryzujące się różnymi cechami, doświadczają “wypowiedzi zawierających elementy wyszydzające, poniżające”. Tymi bowiem słowami Wielki Słownik Języka Polskiego charakteryzuje mowę nienawiści.

Pytanie kolejne brzmi: dlaczego w polskim prawie ma być rozszerzane wątpliwe pojęcie “orientacji seksualnej”, które na równi stawia relacje homoseksualne z relacjami kobiet i mężczyzn, które stanowią podstawę dla związków małżeńskich i powstających rodzin? Warto od razu przypomnieć, że w polskim prawie istnieje wiele narzędzi, które pozwalają każdemu obywatelowi reagować na “groźbę karalną (art. 119 k.k.), zniesławienie (art. 212 k.k.), zniewagę (art. 216 k.k.), naruszenie nietykalności cielesnej (art. 217 k.k.), dodatkowo osoby w jakiś sposób dotknięte nienawiścią mogą skorzystać z instytucji zawartych w kodeksie cywilnym (dalej k.c.), w szczególności zaprzestanie naruszeń dóbr osobistych i usunięcie skutków naruszenia (art. 24 k.c.), a także naprawienie szkody na zasadach ogólnych (art. 415 i n. k.c.) oraz zadośćuczynienie za doznaną krzywdę (art. 445 i 448 k.c.).” – pisał Kamil Smulski z Instytutu Ordo Iuris w analizie “Jak aktywiści LGBT chcą zamknąć usta krytykom?”.

Można zatem sądzić, że w postulacie zawartym w umowie koalicyjnej nie chodzi o równość, ale o wywieranie – za pomocą regulacji prawnych – presji na uczestników debaty publicznej, tak by ci ograniczali się w głoszeniu krytycznych uwag na temat agendy i społeczności politycznego ruchu homoseksualnego.

CZYTAJ TAKŻE: Młodzież LGBT nie istnieje. O jedno kłamstwo mniej

Co to za stwór ta “mowa nienawiści”?

Tu pojawia się kolejne pytanie: czym właściwie jest “mowa nienawiści”? Nieostrość tego określania łatwo może służyć nie tylko ściganiu rzeczywistych aktów nienawiści na tle płciowym czy na tle skłonności seksualnych. Mianem nienawiści można określić – i już się to robi w niektórych kontekstach – dowolne krytyczne wypowiedzi odnoszące się np. do programu społecznego głoszonego przez działaczy homoseksualnych czy transgenderowych.

Jako hipotetyczny przykład weźmy sytuację, w której nadgorliwy prokurator zacząłby z urzędu wszczynać postępowania wobec osób sprzeciwiających się publicznie takim postulatom, jak instytucjonalizacja związków homoseksualnych w formie określanej mianem małżeństwa. Skoro bowiem ktoś chce się sprzeciwiać “równości małżeńskiej”, skoro ktoś “występuje przeciwko czyjemuś szczęściu”, to znaczy, że “kieruje nim nienawiść”. Taka jest “nieuchronna logika” nowoczesnych ideologii.

Niejasności, jakie odnoszą się do kategorii mowy nienawiści i sposób, w jaki już dziś to hasło jest retorycznie stosowane przeciwko obrońcom prawnonaturalnych porządków w społeczeństwie, pozwalają łatwo się domyślić, że jego implementacja do prawa służyłaby zapewne swoistemu terroryzowaniu uczestników debaty publicznej, ale i społeczeństwa.

Trzeba też zapytać, kto określałby definicyjną treść “mowy nienawiści”? Wiele zależałoby od tego, w jaki sposób prawodawca opisałby tę kategorię. Odpowiednio skonstruowana definicja “mowy nienawiści ze względu na orientację płciową i płeć” mogłaby uczynić z tego ideologicznego wytrychu jednostronnie ukierunkowane narzędzie służące arbitralnemu atakowaniu politycznych przeciwników z pomocą aparatu państwowego. Trudno sądzić, by autorom punktu 7 umowy koalicyjnej miało chodzić o neutralne podejście do tej kwestii, skoro polskie prawo i bez tego wyraźnie mówi o ochronie obywateli przed nienawiścią.

Kto zyska na rewolucji w prawie?

Rozszerzający, a istniejący w debacie publicznej, zakres stosowania pojęcia “mowy nienawiści” mógłby spowodować, że po jego wprowadzeniu do prawa bylibyśmy świadkami fali nieuzasadnionych pozwów, ale też spontanicznych reakcji prokuratorów zainteresowanych wspieraniem wpływów politycznego ruchu homoseksualnego. Tego rodzaju dynamika w oczywisty sposób spowodowałyby pojawianie się “efektu mrożącego” wśród twórców opinii. Osiągnięty zostałby polityczny efekt, który jest głównym celem homoseksualnych aktywistów, ale także polityków centrolewu. Ci ostatni, choć los homoseksualistów jest im większości obojętny, chętnie dołączą do akcji paraliżującej ważny obszar retoryki ich sejmowych przeciwników.

Kto jeszcze byłby zainteresowany taką zmiana prawa? Nie chodzi tu bowiem tylko o efekt mrożący debatę publiczną. Doszłoby do wzmocnienia międzynarodowych korporacji, które konsekwentnie od lat używają kategorii “mowy nienawiści” jako narzędzia dyscyplinowania i wykluczania swoich pracowników. Narzędzia, niestety, w dużej mierze skutecznego. Za mowę nienawiści bowiem uznano w ostatnich latach zarówno powołanie się na Pismo Święte w krytyce propagandy politycznego ruchu homoseksualnego przez pracownika IKEI (w ostatnich dniach prawomocnie przywróconego do pracy), jak i w przypadku zablokowania programu redaktora Pawła Lisickiego (naczelnego tygodnika “Do Rzeczy”), wyemitowanego na portalu YouTube, w którym przybliżył on nauczanie Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu.

Zwolennicy wprowadzenia do polskiego prawa – jak je nazywają – “ograniczeń dotyczących dyskryminacji” twierdzą, że “przeciwdziałanie dyskryminującym wypowiedziom, przy zachowaniu zasady proporcjonalności, nie jest cenzurą, a uzasadnionym ograniczaniem wolności słowa”. Tak pisał choćby – w 2019 roku – adwokat Paweł Knut.

Jeśli jednak już teraz opinie polemiczne wobec “homoseksualnego stylu życia” podlegają restrykcjom ze strony wewnętrznych regulaminów korporacji, nie tylko zresztą medialnych, łatwo wyobrazić sobie, jakie procesy uruchomione zostałyby wraz z ustanowieniem prawnych sankcji z zakresu “mowy nienawiści”. Jednocześnie religia, ludzie wierzący, tradycje społeczne i intelektualne z nią związane, postulaty dotyczące ładu publicznego nawiązujące do chrześcijaństwa czy prawa naturalnego są wyszydzane w niezliczonych mediach absolutnie bez żadnych konsekwencji. I tak by pozostało, ponieważ arbitralność kategorii “mowy nienawiści” nie ma nic wspólnego z równością wobec prawa.

CZYTAJ TAKŻE: Tatusiu, a co to jest homofobia?

Ochrona czy dekompozycja?

Pomysł prawnej instytucjonalizacji “mowy nienawiści ze względu na orientacją seksualną”, jakkolwiek wielu obywatelom może wydawać się uzasadniony, będzie jedynie zwiększał już istniejące przewagi postulatów i działań prowadzących do dekompozycji społeczeństwa. Za wpisaniem do prawa “mowy nienawiści” pójdzie możliwości stosowania administracyjnej i symbolicznej przemocy przez te osoby i instytucje, które już dziś dążą, by zasadą nowego ładu publicznego była nadrzędność agendy politycznego ruchu homoseksualnego.

Wspieranie subwersywnych tożsamości przez polityczne i ekonomiczne potęgi tego świata ma proste zadanie. Jest nim osłabienie wspólnot naturalnych, takich jak rodzina, naród, a także wspólnot religijnych. Te zaś – w sensie doczesnym – stanowią nośnik uniwersalnych perspektyw etycznych dla integralnych społeczeństw. Konsekwencją procesu osłabiania więzi jest atomizacja i izolacja życia jednostkowego. Zamiast religii, rodziny czy szerszych naturalnych wspólnot politycznych, punktem odniesienia dla rozproszonych ludzi staje się władza zapewniająca budowę zupełnie nowego porządku. Jednak tego rodzaju władza, zarówno osoby, jak i ich idee traktuje jedynie jako narzędzie służące własnym celom.

Dlatego wolność słowa już dziś jest ofiarą tych nowych porządków. Niewygodne prawdy są i będą coraz bardziej zdecydowanie neutralizowane na równi z wypowiedziami nacechowanymi rzeczywistą nienawiścią. Dlaczego? Ponieważ globalnym menedżerom wolność słowa nie jest do niczego potrzebna.

OGLĄDAJ TAKŻE: