Według najnowszych danych GUS w lipcu 2024 roku liczba urodzeń, liczona rok do roku, spadła w Polsce z 24,1 tysiąca do 23,5 tys. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w naszym kraju urodziło się 259,1 tysiąca osób, a zmarło 407 tysięcy.
To prawda, że mamy minimalną korektę w porównaniu z majem, kiedy to urodziło się 21 tysięcy dzieci i czerwcem, kiedy to zaledwie 19 tys dzieci przyszło na świat. Jednak takie zachwiania trendu spadkowego miały miejsce już wielokrotnie na równi pochyłej, po której się jako naród zsuwamy.
Czego ten proces jest efektem? Oczywiście wielu składników. Choć część polityków i komentatorów uporczywie twierdzi, że chodzi o żłobki, o mieszkania czy różnego rodzaju materialne wsparcie państwa dla młodych ludzi. Parafrazując znane zdanie premiera Donalda Tuska napiszę: “Nie lekceważe tego”, ale powinno być coraz bardziej oczywiste, że zaklęcia o niewystarczających warunkach materialnych do rodzenia dzieci można włożyć między bajki.
Nawet biorąc pod uwagę, że nasza kultura stawia wysokie wymagania w zakresie opieki nad dziećmi, a to kosztuje, trzeba zmierzyć się z twardą rzeczywistością – Polacy zarabiają en masse najlepiej w historii i jednocześnie wydają najmniej w historii potomstwa.
Ktoś mógł jeszcze pokładać nadzieję w tym, że deklaracje wielu kobiet, które mówiły, że nie rodzą bo rządzi PiS, okażą się słowami na poważnie. Być może są takie kobiety, które zdecydowały się na dziecko z powodu Donalda Tuska, jednak w skali narodowej, to zapewne ułamek promila potrzeb.
Oczywiście wiele z tych kobiet może powiedzieć, że nic się nie zmieniło w kwestii obowiązującego prawa. A zatem, skoro nie mogą swobodnie zabić swojego poczętego dziecka – gdyby chciałby, to także nie zamierzają go poczynać.
Wszystko to są farmazony wobec faktów. W krajach takich jak Wielka Brytania każdego roku zabija się więcej dzieci niż w Polsce się rodzi. Swobodny dostęp do aborcji byłby w naszym kraju kolejnym krokiem do coraz pełniejszej maskulinizacji kobiet, które – nie oszukujmy się – po prostu nie chcą rodzić. Chcą być wydajne jak mężczyźni i osiągać te same cele co oni. Wskaźnik dzietności na poziomie 1,1 dziecka na kobietę mówi wszystko o tym zjawisku.
Skąd się to wzięło? Z pewnością z systemu ekonomicznego, który promował bezdzietność poprzez oczekiwanie od pracowników pełnej dyspozycyjności i na który państwo nie reagowało. Także z nieustannej promocji kultury materialnego sukcesu oraz obrzydzania przez media życia rodzinnego i rodzicielstwa. Artykuły na ten temat, o wyraźnie propagandowym charakterze, można znaleźć codziennie na dużych portalach.
Do tego zwiększa się luka aspiracyjna pomiędzy kobietami i mężczyznami – mężczyźni szybciej wolą iść do pracy, niż zdobywać formalne wykształcenie, a kobiety popadają w syndrom poczucia klasowej wyższości ponad swoimi rówieśnikami, gdy tylko zdobędą choćby tytuł licencjata i pracę w większym mieście.
Jak można by było rozpocząć odbudowę demografii w Polsce bez zwiększania imigracji? To bardzo trudne zadanie. Wymagałoby wysiłku na bardzo wielu polach życia społecznego. I żaden z tych wysiłków nie znaczyłby nic samodzielnie, dopiero wszystkie razem mogłyby, być może, coś zmienić. Jaki, możliwy do wyobrażenia rząd zdecyduje się na taki wysiłek? Na dziś odpowiedź jest prosta – żaden.