Recenzja książki „Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację”, Jamie Bartlett, wyd. Post Factum 2019.
Mówi matka do syna: “Przestań wreszcie ogłupiać się w tym internecie! Przestań grać! Idź do ludzi albo na rower!” Syn odpowiada: „Mama daj spokój. Dzisiaj są inne czasy. Nic nie rozumiesz”. Mówi ojciec do córki: „Przestań, proszę, oglądać te durnowate influencerki, te plotki i głupotki. Zacznij czytać książki, które ci daliśmy”. Córka odpowiada: „Ojciec, daj mi żyć. Ja nie jestem taka głupia, jak tobie się zdaje. Ty już nie musisz być w sieci, a ja jestem młoda i nie mogę się wylogować z życia na twoje życzenie. Obudź się tato. Mamy 21 wiek!”.
I co na to odpowiedzieć? Wiadomo, że nikt nie jest prorokiem we własnym domu. Dlatego najłatwiej wręczyć książkę, która otworzy młodym oczy na to, czego nie widzą, a co już ich prowadzi jak po sznurku, jak stado owiec. Tylko oni tego zazwyczaj nie zauważają albo wolą o tym nie myśleć.
Autor książki „Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację?”, brytyjski dziennikarz, specjalista od internetu i technologii cyfrowych, opisuje, w jaki sposób naszymi wyborami życiowymi, konsumenckimi i politycznymi rządzą internetowe algorytmy, którymi sterują anonimowi technokraci z Big Techu. Pokazuje, jakimi metodami posługuje się Facebook, żeby uzależniać swoich użytkowników i jak bardzo media społecznościowe podsycają emocje i plemienne myślenie.
Co szczególnie istotne, Bartlett wyjaśnia, w jaki sposób badania psychologii behawioralnej zostały wykorzystane przez biznes marketingowy do tworzenia cyfrowych technologii modyfikowania lub wręcz sterowania świadomością internautów. A najgorsze jest to, że te sprawdzone już metody sterowania konsumpcją są od dawna stosowane w świecie polityki. Jamie Bartlett ostrzega nas, pokazując, że nowe technologie związane z internetem i mediami społecznościowymi zniszczą nieodwołalnie nasz zachodni system demokratycznego kapitalizmu. Technologie, które może wykorzystać każdy, kto ma dużo pieniędzy. Putin i Chińczycy także.
CZYTAJ TAKŻE: Kino NIE-letnie: Jesteś produktem w wirtualnym świecie
Czy algorytmy wygrały wybory w USA?
Jeden z najlepszych analityków polityki międzynarodowej, a szczególnie rosyjskiej, Marek Budzisz, bardzo zdecydowanie ostrzega Polaków, że najbliższe wybory w Polsce będą okazją do przeprowadzenia przez Rosję Putina operacji destabilizacji państwa polskiego. Między innymi poprzez manipulowanie opinią publiczną. O tym, że nie są to ostrzeżenia bezzasadne, przekonuje nas także Jamie Bartlett.
Autor omawianej tu książki dużo miejsca poświęca analizie wydarzeń podczas wyborów w USA w okresie, gdy internet i media społecznościowe stały się podstawową formą komunikacji. Opisuje przykłady stosowania technik neuromarketingu oraz analizy big data przez sztaby wyborcze największych partii, które dysponują ogromnymi pieniędzmi na zatrudnianie firm i specjalistów w tej dziedzinie.
Jako człowiek poprawny politycznie Bartlett szczególnie mocny akcent kładzie na wybory wygrane przez Donalda Trumpa. Przedstawia informacje pokazujące, jak sztabowcy przyszłego prezydenta wykorzystali metody stosowane wcześniej przez ekipę Baracka Obamy. Tym razem republikanie byli bardziej skuteczni od demokratów, między innymi dzięki współpracy z brytyjską firmą Cambridge Analytica, która pracowała dotąd dla wielkich korporacji biznesowych.
Jej najnowsze technologie cyfrowe zostały wykorzystane do walki politycznej. Oburzeni intelektualiści, którzy powtarzają, że Trump wygrał dzięki machinacjom firmy Cambridge Analytica, spowodowali, że teraz firma ta ma więcej zleceń niż może przyjąć. Napływają one ze wszystkich kontynentów naszego globu. To powoduje, że podobne firmy również zdobywają klientów na rynku politycznego marketingu. Czyli będzie jeszcze więcej tego samego.
Być może prawda jest taka, że republikanie wygrali, bo rezultaty polityki prezydenta Obamy i pani Clinton wywołały negatywną reakcję wyborców. Natomiast internetowe kampanie spowodowały, że media popierające demokratów nie miały monopolu na propagandę czy informacje. Podobnie jak w przypadku zwycięstwa prezydenta Reagana w latach 80, gdy nie było powszechnego dostępu do internetu, jego sztab wykorzystał listy adresów pocztowych wyborców do zasypania ich swoimi materiałami promocyjnymi, kompensując stronniczy przekaz mediów.
Autor przypomina, że w 2012 r. sztab Obamy stosował już techniki profilowania wyborców pod kątem podatności na perswazję i modyfikował przekaz wg. analiz big data. Co więcej, Eric Schmidt z Google doradzał sztabowi demokratów. Nie było wówczas oburzenia. Widać liberałowie nie mieli nic przeciw tym praktykom, gdy stosował je ich człowiek. Ja zaś ośmielę się zapytać: a może porażka Trumpa w 2020 r. nie wynikała z jego błędów politycznych, tylko była efektem uderzenia połączonych sił Twittera, Facebooka, Google’a i koalicji korporacji medialnych stosujących techniki manipulacji?
Tak czy inaczej, pozostaje problem, czy wyborcy podejmują decyzje w sposób wolny od manipulacji marketingowych i medialnych oraz w oparciu o wiedzę o faktach, a nie pod wpływem technologicznych trików. „Jeśli jakieś osoby uzyskują nadmierny wpływ na wyborczy „software”, a my niemal nic o nich nie wiemy, to wybory nie są w pełni wolne i uczciwe. Jeżeli w wyborach używa się metod, których nie rozumiemy i jeśli nie mamy sposobu, aby rozliczyć tych, którzy je stosują, wówczas pojawia się ponura ewentualność, że kto ma w garści dane, ten ma w garści naszą przyszłość. Po prostu dzięki technologii przetwarzania danych może zhakować „mentalny software” wyborcy i przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Poznajcie nowego szefa. To ten sam co poprzednio. Tyle że teraz ma w ręku algorytmy i big data” – pisze autor książki „Ludzie przeciwko technologii”.
CZYTAJ TAKŻE: To przełom! 435 ustaw w drodze. Już 12 stanów w USA powiedziało stop polityce gender!
Czy technologia “uśmierci” klasę średnią?
Jest jeszcze inny, ekonomiczny, aspekt zjawiska rozmywania fundamentu demokracji republikańskiej, o którym pisze Bartlett w rozdziale: „Demokracja bezzałogowa, czyli co się dzieje z obywatelami, gdy sztuczna inteligencja przejmuje całą pracę”. Na przykładzie autonomicznych ciężarówek, które zdominują transport kołowy, wywołując falę bezrobocia, autor pokazuje, że w przyszłości takie pojazdy oduczą nas także samodzielnego prowadzenia samochodu, co prowadzi do uzależnienia od maszyn, tak jak aplikacje GPS oduczają samodzielnego poruszania się dzięki tradycyjnym mapom.
Poza tym głębokie uczenie maszynowe, czyli sztuczna inteligencja, poszerzy gwałtownie zakres przejmowania rynku pracy przez maszyny wywołując nie tylko gigantyczne bezrobocie ale równocześnie spowoduje radykalne pogłębianie nierówności ekonomicznych i społecznych. Tu nie chodzi o lewicowe frazesy. Chodzi o to, że ewolucja zachodniej gospodarki wykazuje tendencję statystyczną, gdzie nieliczni fachowcy zwiększają bardzo szybko zarobki, a przeciętni najemnicy wykonują tylko gorsze prace za stosunkowo małe pieniądze. Między tymi grupami rośnie sektor automatyzacji, czyli maszyn obsługiwanych przy użyciu sztucznej inteligencji.
Zdaniem autora technologie cyfrowe sprawiły, że zyski korporacji rosną nieproporcjonalnie szybko, a jednocześnie powiększa się strefa „gig economy”, tzn. strefa „fuch”, czyli zatrudnienia dorywczego. Najbardziej zyskownego dla firm, ale nie dającego stabilizacji ekonomicznej i społecznej na przyszłość dorywczym pracownikom. To oznacza, że będzie biednieć, czyli zanikać, klasa średnia, która stanowi fundament ustroju republikańskiego i kapitalizmu wolnorynkowego. Ludzie, którzy posiadają własność, profesjonalne umiejętności, czytają gazety i książki, angażują się politycznie lub w stowarzyszenia i lokalne inicjatywy. Nadchodzi kryzys tego zachodniego systemu społecznego, który może wywołać zmniejszenie podstawy opodatkowania dla budżetu, wzrost skali przestępczości, depresji i uzależnień, pogorszenie stanu zdrowia i skrócenie średniej długości życia. Spadnie optymizm i zaufanie społeczne, co wywoła obniżenie myślenia innowacyjnego. Zwiększy się bierność społeczna i podatność na manipulację.
Wielkie cyfrowe korporacje technologiczne ten proces napędzają nawet mimowolnie. Ale świadomie lekceważą ostrzeżenia. Ich metodą na pozbycie się wyrzutów sumienia ma być tzw„dochód gwarantowany dla każdego obywatela” czyli państwowa renta na koszty podstawowe życia. Liderzy korporacji i lewicowi progresiści chcą aby rządy zajęły się skutkami akumulacji kapitału przez Big Tech.
Gdy rząd i korporacja zlewa się w jedno
Dziś widzimy jak technologiczni giganci – tak samo jak w przeszłości bywało – zaczynają kupować poparcie dla swoich interesów wśród polityków, co zostaje czasami dostrzeżone i bywa hamowane i piętnowane. Jednak w tym momencie wiele z tych korporacji to właściciele lub współwłaściciele platform o ogromnym zasięgu, na których są publikowane treści wywierające wpływ na opinię publiczną, czyli na wyborców. Mają już pozycję monopolistyczną i dzięki temu mogą monopolizować zarówno przekaz polityczny, jak i kulturowy oraz świat idei.
Bartlett zwraca uwagę, że nie chodzi tylko o miliony dolarów wydawane na lobbing w Waszyngtonie, ale o transfery ludzi. Za administracji Obamy 53 osoby pracowały jednocześnie w Google i w Białym Domu. Ludzie z korporacji, która przez swoje algorytmy decyduje, co ludzie będą czytać i oglądać! W Wielkiej Brytanii transfer między rządem a Google opiewał na 28 osób w ciągu 3 lat. W gronie tym byli doradcy socjalisty premiera Blaira. O całej reszcie zjawiska nawet nie wiemy, bo media o tym nie “trąbią”. Zdaniem Bartletta: „fakt, że kręgi decydentów i firmy technologiczne często składają się z ludzi o identycznych poglądach, nie ulega wątpliwości”. Ja bym tylko dodał, że nie dotyczy to oczywiście prawicy konserwatywnej, w której środowiska dzieci hippisowskiej kontrkultury nie nadają tonu.
CZYTAJ TAKŻE: LEKTURY DOMOWE: Czy sztuczna inteligencja pozbawi nas pracy?
Upadek wolnościowych złudzeń
Monopolizacja rynku przyspiesza akumulację kapitału, a dominacja w internecie zamyka drogę konkurencji. Każdy nowy start-up, jeśli ma potencjał, jest wykupywany przez monopolistów. Dawne złudzenie, że internet wykończy monopole i zbuduje konkurencyjny rynek, właśnie się rozwiewa na naszych oczach. Monopole i oligopole, stopniowo i bez hałasu, wykańczają dawny demokratyczny, wolnościowy i kreatywny internet. Oferują dziesiątki lub setki aplikacji i serwisów, ale w ramach jednej korporacji. Tak jak na rynku tradycyjnych mediów wachlarz kanałów TV, ale w rękach jednego właściciela. Tzw. efekt sieciowy zabija małe firmy i oryginalne produkty, a Facebook jest najlepszy, bo tylko tam wszyscy Cię zobaczą. Wszystko, co nowe i zyskowne, będzie połknięte przez grube ryby.
Czy to się zmieni? I kiedy się zmieni? Zdaniem autora nie wiemy. Być może nadejdą zadziorni parweniusze, którzy złamią “reguły gry”. Ale na razie jest ich zbyt mało. Niebezpieczeństwo polega na tym, że dominacja technologiczna gigantów doprowadzi do momentu, w którym, wzorem banków, Big Tech będą „zbyt wielcy, aby upaść”, a struktury państwa będą już uzależnione od technologi i usług, które te firmy realizują. To jest możliwe. A może już nastąpiło? Korporacje budują już monopole informacyjne, które chcą wpływać i już wpływają na preferencje wyborców. Wykorzystanie sztucznej inteligencji pozwoli im radykalnie zwiększyć efektywność oddziaływania na odbiorców. Jak zatem obronić zasadę wolnych wyborów, gdy technologie ją de facto unicestwią?
Czy jesteśmy schyłkowym Rzymem?
Republika starożytnego Rzymu de iure trwała nadal w czasach, gdy cesarze przekazywali władzę swojej rodzinie, a potem cesarzy wybierali ochroniarze i żołnierze spośród siebie. Chodzi o stan faktyczny. Podobnie dziś tzw. liberalna demokracja może jeszcze długo istnieć na papierze. A w tym czasie wielkie korporacje razem z ich politycznymi klientami skupią całą władzę w rękach kasty wybrańców, którzy przy pomocy internetowej cenzury oraz technik manipulacji przekazem w obszarze komunikacji społecznej wyeliminują lub zmarginalizują wszelką konkurencję polityczną i biznesową.
Co my, obywatele republiki, możemy zrobić by temu zapobiec? Zjednoczyć się i wystąpić przeciw cyfrowym technologiom? Autor książki „Ludzie przeciw technologii” proponuje nam listę postulatów, która obejmuje nowe, bardziej radykalne, regulacje prawne w zakresie polityki antymonopolowej wobec korporacji czy zaostrzenie prawnych restrykcji w obszarze ochrony naszej prywatności i autonomii naszego stylu życia.
Wśród postulatów szczegółowych Bartlett sugeruje np. aktualizację przepisów wyborczych w zakresie ochrony wyborców przed manipulacjami oraz większej transparentności technologii stosowanych przez komitety wyborcze np. psychografii. Równocześnie proponuje nam wszystkim – użytkownikom internetu – podjęcie wysiłku w celu poznania i zrozumienia, jak działa mechanizm cyfrowego niewolnictwa po to, aby zmieniać nasze nawyki i preferencje w internecie.
„Możemy rozbijać monopole za pomocą wyborów, których dokonujemy w sieci. Możemy przestać karmić potwory żywiące się informacjami i danymi na nasz temat”. Wystarczy poszukać alternatywy: informacyjnej, handlowej, intelektualnej, estetycznej i duchowej. Jamie Bartlett przekonuje nas także, że musimy bronić prawdziwej polityki przed dominacją technologii. Przypomina, że nic nie zastąpi potężnych instytucji demokratycznych, jeśli są szanowane i skuteczne w działaniu, a przy tym skutecznie rozliczane.
To one mogą wspierać, ale jednocześnie kontrolować, rozwój technologii, by służyły nam dla dobra wspólnoty. Tak jak w czasach, gdy rządowa agencja, we współpracy z korporacjami technologicznymi, wysłała pierwszych ludzi na Księżyc przy pomocy sterowanego komputerem statku kosmicznego. W tym samym, 1969 roku, grupa finansowanych przez rząd USA naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego wysłała pierwszą elektroniczną wiadomość do kolegów w Instytucie Badawczym Stanforda. Tak powstał internet.
Przeczytaj. Podaj dalej.