W tej historii jest wszystko – dramat jakim jest śmierć dziecka, lata udręki i depresji, potem zwrot: pojednanie z Bogiem, pojednanie ze sobą i odwaga świadectwa i szczęśliwe narodziny. Są też skorumpowani urzędnicy, niesprawiedliwość, w końcu utrata pracy. Jest też odwaga, determinacja i kilkuletnia, samotna walka, o sprawiedliwość i prawdę. W zalewie złych informacji, przypadek amerykańskiej stewardesy – Charlene Carter – należy do tych, które niosą nadzieję, jest jedną z odważnych kobiet.
Na początku przypomnę jednak inną historię, sprawę Katarzyny Jachimowicz, polskiej lekarki, o której kilka lat temu pisała prawie cała norweska prasa. Katarzyna zawarła wieloletni kontrakt lekarza rodzinnego w małej miejscowości niedaleko Oslo. W trakcie realizacji kontraktu, zmieniło się w Norwegii prawo i wg nowych przepisów, do jej obowiązków należy realizacja świadczeń i zabiegów godzących w życie – przepisywanie środków wczesnoporonnych, zakładanie spirali antykoncepcyjnych i kierowanie na aborcję.
Gdy powołując się na swój światopogląd i obecną w kontrakcie klauzulę sumienia, odmówiła, została zwolniona z pracy. Polka – jedna z odważnych kobiet – pozwała pracodawcę, czyli administrację publiczną Królestwa Norwegii. Wytoczenie procesu państwu, przez obywatela, zdarza się w Norwegii niezmiernie rzadko, a już zupełnym ewenementem było to, że proces wytacza emigrantka i to gdzieś z Europy Środkowej. Przez 5 lat, w kolejnych instancjach, korzystając z pomocy ludzi dobrej woli i funduszy chrześcijańskiego stowarzyszenia lekarzy, dochodząc aż do Sądu Najwyższego, walczyła o przywrócenie do pracy i ….. wygrała.
Przykład polskiej lekarki, jej odwaga, stał się punktem odniesienia dla wielu lekarzy i pracowników ochrony zdrowia w Norwegii. Powołując się na jej wygraną, zachowują prawo do klauzuli sumienia.
Awantura o aborcję
Teraz trafiłem inną, choć w pewnym sensie podobną historię ze Stanów Zjednoczonych.
Konflikt Charlene Carter, stewardesy Southwest Airlines, ze związkami zawodowymi, a potem z pracodawcą – liniami lotniczymi, zaczął się do gdy stewardesa w mediach społecznościowych, w ostrych słowach oprotestowała udział Unii pracowników transportu lotniczego, w proaborcyjnym marszu kobiet. Jej wpis, zaopatrzony w zdjęcie kobiecej dłoni trzymającej miniaturkę dziecka w stanie embrionalnym wywołał burzę.
Urzędnicy firmy przeszukiwali posty Charlene na Facebooku z ostatnich pięciu lat i znaleźli kilka zdjęć w służbowym uniformie stewardesy. Na paru ujęciach, w klapie żakietu, widoczna była mała przypinka z oznaczeniami korporacji, to zaś, wg przedstawicieli linii lotniczych, pozwala identyfikować stewardesę jako pracownicę Southwest Airlines. W połączeniu, jak twierdzą, z „wysoce obraźliwymi” postami antyaborcyjnymi, mogło stworzyć fałszywe wrażenie, że stanowisko pracodawcy w kwestii aborcji, jest tożsame ze stanowiskiem Charlie. Urzędnicy uznali to za naruszenie polityki firmy w zakresie mediów społecznościowych i Charlene straciła pracę. Stewardesa zwróciła się do fundacji prawników, którzy pomagają w sprawach podobnych naruszeń i rozpoczęła się batalia sądowa…
Mowa końcowa
W finałowej odsłonie procesu, w lipcu tego roku, Charlene wygłosiła mowę końcową. Na sali sądowej opowiedziała swoją historię.
Mając 19 lat zaszła w ciążę. Za namową chłopaka podjęła decyzję o aborcji i udała się do kliniki Planned Parenthood. Do ostatniego momentu dziewczyna miała poważne opory. Obsługa kliniki przekonywała ją usilnie, że 12 tydzień ciąży to zaledwie zlepek komórek – nic szczególnego. To był początek lat 80 tych – opowiada Charlene – inna była świadomość społeczna, zdjęcia USG nie były jeszcze tak popularne. Pracownice kliniki podały jej lek znieczulający, po którym czuła się zupełnie oszołomiona, jednak, gdy ruszyła maszyna, Charlene odwróciła głowę i zobaczyła odessaną zawartość jej macicy. W pojemniku zidentyfikowała krew i szczątki małego człowieczka. To był szok. Od tego momentu nie opuszczało jej uczucie głębokiego żalu i wstrętu do siebie. Jej pierwsze lata po aborcji – mówiła na sali sądowej, były jakby zamazane. „Aborcja to coś, czego nigdy nie można cofnąć”. Dla niej, jako chrześcijanki „to najgorsza rzecz, jaką można zrobić: Chciałam tylko zapomnieć. Chciałam, żeby zniknęło”.
Aborcja zatruła jej relacje z chłopakiem. Związek się rozpadł. Dopiero po latach zdecydowała się wyjść za mąż i zajść w ciążę. Niestety, ciąża, jak się okazało nie rozwijała się pomyślnie i wkrótce doszło do poronienia. Wg diagnozy lekarza, mogło to być konsekwencją tamtej aborcji. Dopiero po 14 latach kobieta znów zaszła w ciąże i urodziła zdrowe, cudne dziecko. To był przełom. Narodziny córki Charlene uznała jako znak, że Bóg jej wybaczył. Przepełniała ją wdzięczność i jak twierdzi, w tej sytuacji, czuła się zobowiązana, by świadczyć o miłości Boga, o przebaczeniu i pojednaniu, ale też o dramacie aborcji i koszmarze, który nie opuszczał jej przez dwie dekady.
Odważne kobiety
Pewnego dnia, w 2007 roku trafiła w kościele na specjalne nabożeństwo tylko dla kobiet, po którym było luźniejsze spotkanie i dyskusja. Charlene zdobyła się na odwagę, wstała opowiedziała publicznie swoją historię. Prowadzący spotkanie zapytał obecne kobiety, która z nich, miała w rodzinie, w swoim najbliższym otoczeniu, lub sama doświadczyła aborcji? Wstały wszystkie… Ten wieczór uświadomił Charlene jak wiele amerykańskich rodzin żyje w cieniu aborcji.
Postanowiła, że od tego dnia, na ile będzie mogła, starała się będzie ostrzegać innych i walczyć o życie nienarodzonych. Stąd jej zaangażowanie i tym tłumaczy swą misję pro life w mediach społecznościowych. Jej szczere wyznanie, łzy, na sali sądowej wywołały poruszenie. Ława przysięgłych zadecydowała przychyliła się do stanowiska Charlene. Sądowe zwycięstwa polskiej lekarki i Charlene dowodzą, że cywilizacja śmierci jest do pokonania. Potrzeba tylko odwagi, woli walki i ufności w Bożą opiekę.