Rowiński: Niechciana złota wolność szkoły

Interesującą analizę przyczyn współczesnych problemów w polityce oświatowej zawarł Piotr Trudnowski w swoim tekście Librus a kryzys polskiej szkoły. Manifest o odbudowie zaufania opublikowanym na łamach strony Klubu Jagiellońskiego.

Z diagnozy Trudnowskiego wynika, że trzy najgłośniejsze sprawy ostatniego czasu: edukacja zdrowotna, smartfony w szkołach i prace domowe, to trzy przykłady egoistycznego pojmowania kwestii edukacji przez dorosłych, którzy chcą w ten sposób rozwiązać własne problemy, nie szukając przy tym prawdziwego dobra dzieci.

Jest to bardzo ciekawa obserwacja, a wnioski z niej płynące stawiają w pewnym sensie barykadę nawet nie pomiędzy rodzicami i nauczycielami, tylko między dorosłymi i dziećmi. Szkoła jawi się nam tutaj jako miejsce, w którym zamiast interesem dzieci, zaczynamy się zajmować interesem dorosłych, a głównym problemem jest to jak skutecznie zdjąć odpowiedzialność z rodziców i nauczycieli, jednocześnie obarczając dzieci konsekwencjami działań dorosłych.

Chciałbym jednak pokazać w nieco innym ujęciu tę złożoną problematykę. Otóż wszystkie te trzy kwestie (prace domowe, smartfony i edukacja zdrowotna) są to przykłady powolnego cofania się wielkiej reformy, którą wprowadził rząd Jerzego Buzka. Oddano wówczas władzę w ręce organów prowadzących i lokalne władze szkoły. Czyli: każda szkoła jest autonomiczna, wypracowuje własne metody wychowawcze oraz dydaktyczne. Musi się co do wszystkich swych statutowych działań dogadać z radą pedagogiczną, radą rodziców i samorządem szkolnym. Przyjęte wspólnie rozwiązania są wpisane do statutu szkolnego, który jednak nie ma charakteru prawa absolutnie niezmiennego, bo w miarę nowych wyzwań i potrzeb zawsze można je zmodyfikować. Jest to oczywiście wielka i mozolna szkoła demokracji, tego jakich argumentów się będzie używać w dyskusji nad słusznością rozwiązań, konsekwencji działań, zdecydowania i przede wszystkim nastawienia na rzeczywiste dobro dzieci, a nie doraźne interesy strony nauczycieli lub rodziców.

Zatem to szkoła podejmuje decyzję, czy w jej murach używa się smartfonów, czy zadaje się prace domowe, a nawet czy prowadzi się wychowanie seksualne wykraczające poza to, co znajduje się w podstawie programowej. To nauczyciel jest tym, który ostatecznie decyduje, czy chce nauczać czegoś, co jest nieobowiązkowe. System dowartościowuje nauczycieli ufając im, że wiedzą czego i jak chcą uczyć nasze dzieci, bo to oni mają do tego kwalifikacje. Przygotowany przez nauczyciela program nauczania  zatwierdza dyrektor szkoły.

Twórcy tamtej reformy uznali bowiem wówczas, że ludzie lokalnie wiedzą lepiej jakie mają konkretne potrzeby i problemy, niech więc – także lokalnie – władze w szkole dowolnie je rozwiązują.Uniknąć bowiem w ten sposób chciano efektu prokrustowego łoża, czyli odgórnego narzucania wszystkim jednakowych rozwiązań, bez brania pod uwagę indywidualnych różnic i potrzeb.Problemem tamtej reformy było to, że nie przebiła się do powszechnej świadomości. Nikt nie wie w szkole, że szkoła ma taką wielką władzę. Większość nauczycieli i dyrektorów nie pamięta założeń reformy. Z biegiem czasu przepisy, odpowiadając na pojawiające się szczegółowe problemy, stały się coraz bardziej skomplikowane. Zatem szkoły, nie mając świadomość swoich instytucjonalnych kompetencji, postępują tak jak jest to opisane w przepisach, a jeśli czegoś w przepisach nie ma (a przecież nie ma w nich bardzo wielu rzeczy) postępują tak jak im się wydaje, że się powinno robić. Na przykład, bo inne szkoły tak robią. Ewentualnie robią tak, bo tak się u nich robi od niepamiętnych lat i tak jest zapisane w statucie.

Ta złota wolność szkół to jest w praktyce ciężka praca i wykuwanie w pocie czoła kompromisu pomiędzy lobby nauczycielskim a roszczeniami rodziców (którzy, proszę pamiętać, wciąż się zmieniają, bo dzieci dorastają i odchodzą, więc rodzice też wciąż przychodzą nowi),  dyrektorzy i nauczyciele mają dość tłumaczenia dlaczego w ich szkole są przyjęte takie a nie inne rozwiązania.

Rodzice zaś przychodzą do szkoły, w której już często nie pamięta się dlaczego przyjęto jakieś rozwiązania i nikt ich sensowności nie umie wytłumaczyć. Zbywa się więc rodziców zaklęciami, że „statut szkoły tak stanowi”, albo co gorsza wprowadza w błąd: „bo ministerstwo tak nakazało”.

Można zatem powiedzieć, że w jakimś sensie nie dorośliśmy do tej złotej wolności i demokracji szkolnej. Przyjęte raz w szkole rozwiązania mogą się bowiem z czasem zdewaluować, nic nie jest dane na zawsze. Ale następne generacje nauczycieli i rodziców już mogą nie potrafić się w szkole „dogadać”, mogą też nie wiedzieć lub nawet nie chcieć wiedzieć, że na tym polega ich wspólna praca dla dobra dzieci.

W związku z tym obie grupy – i nauczyciele, i rodzice mają często już dość niejasnych przepisów, które dają wolność szkole i chcą tak naprawdę powrotu do odgórnego centralnego planowania i sterowania edukacją.

Wówczas nauczyciele odetchnęliby, bo mieliby raz na zawsze gotową odpowiedź, że nic od nich nie zależy i wszystko regulują odgórne przepisy. Rodzice zaś mieliby zdjętą z siebie odpowiedzialność za wypracowanie szkolnego kompromisu i mogliby wylewać żale na panującą władzę, bo to ona ustanowiła „nieludzkie przepisy”.

Kolejną zaś grupą, która z chęcią najwyraźniej zlikwidowałaby tę wolność szkoły są politycy. Bo przecież szkoły w obecnym układzie to instytucje bardzo mało podatne na ręczne sterowanie, więc trudno uzyskać dzięki nim jakieś szybkie i wymierne efekty danej polityki edukacyjnej. Tym bardziej skoro szkoła, tak naprawdę, sama o sobie stanowi, ale jest tego mało świadoma.

Dla polityków zaś liczą się szybkie i łatwo zauważalne efekty. Sami zaś nie mogą do szkoły wejść i osobiście coś w niej zmieniać, mogą co najwyżej zmieniać przepisy. To pozwala im się wówczas chwalić: “Widzicie ile zmieniliśmy w szkołach?” Przepisami zaś zabierają po kawałku szkołom ich autonomię. I te trzy rzeczy, o których wspominam wyżej (prace domowe, smartfony i edukacja zdrowotna) to są przykłady poddania się tej pokusie odebrania szkole autonomii, wolności w samostanowieniu i powrotu do ręcznego sterowania. Wynika to z nieznajomości systemu zarówno ze strony nauczycieli, jak i rodziców, ale także z cynizmu polityków dążących do osiągnięcia doraźnych celów. I to jest akurat obserwowalne nie tylko za obecnej władzy.

*

Warto jeszcze dodać, że to co dzieje się w szkołach i o czym mówi także Piotr Trudnowski opisuje klęskę demokracji, jako regulatora życia instytucji na szczeblu lokalnym, przynajmniej w epoce późnego kapitalizmu. Stan edukacji, pozwolę sobie na taką uwagę, oddaje rzeczywistego ducha systemu społecznego, w którym żyjemy. A jest to system ekonomicznej wydajności i korporacyjnej optymalizacji, w której nieustannie raportuje się o własnych działaniach – wszystko w kluczu spełniania oczekiwań. W systemie korporacyjnym doceniany jest przecież ten kto potrafi pracować powyżej oczekiwań. Przyznajmy to dość specyficzne kryterium, odmiennego od tego czy coś zostało zrobione dobrze. To prawda, nawet korporacje coraz lepiej rozumieją, że potrzebna jest indywidualna odpowiedzialność i działanie w sytuacjach czasem szerokiego marginesu nieokreśloności, jednak schemat i cele pozostają te same – wydajnościowe i optymalizacyjne. I te właśnie zasady kształtują odruchy, które przenoszone są przez obywateli-pracowników-rodziców na inne niż zawodowe obszary życia społecznego. 

Na marginesie zwróćmy uwagę, że drugim skrzydłem tego systemu biurokratyzacji obywatelskiej mentalności jest milionowa rzesza obywateli zaangażowanych w system urzędniczy państwa. Nowoczesne państwo jest nie do wyobrażenia bez urzędników, bez procedur i porządkowania rzeczywistości, a w konsekwencji pewnej mechanicznej uległości ludzi wobec systemu. Jednocześnie podobnie jak wielkie instytucje biznesu, państwo formuje swoich pracowników dając im specyficzne narzędzia do radzenia sobie z sytuacjami nieokreśloności rzeczywistości społecznej, ale również ograniczając ich zdolność do podejmowania osobistej odpowiedzialności czy rozwiązywania problemów nieobjętych instrukcją kancelaryjną. W tej sytuacji nawyki zawodowe także łatwo są przenoszone na inne aspekty życia. I nie są one aż tak bardzo odległe od nawyków biurokratów biznesu.    

Wróćmy jednak do szkoły. W masowym wydaniu zaistniała ona za sprawą państwa lub biznesu, m. in. po to by zwiększyć wydajność mas pracujących. Trudno się zatem dziwić, że ludzie – rodzice – nie chcą teraz rozwiązywać problemów społecznych narastających w placówkach edukacyjnych, ponieważ – częściowo przynajmniej – postrzegają je jako problem państwa. Skoro państwo wzięło na siebie obowiązek edukacyjny, niech się wywiązuje z niego przynajmniej na “oczekiwanym poziomie”. Czy tak właśnie nie myślimy? Szkołę bowiem postrzegamy jako część tej domyślnej nowoczesnej umowy społecznej, w której kontrahenci zajmują się nie realizacją dóbr, ale ustalają swoje oczekiwania. Jednym z oczekiwań w tej grze suwerenności pomiędzy państwem a obywatelem jest zdjęcie z głowy członków systemu ekonomicznego problemu edukacji dzieci. Sygnalizowanie przez szkołę, że oczekuje od rodziców innego zaangażowania, niż kontrola projektu edukacyjnego swojego dziecka, jest po prostu odbierania jako niespełnianie przez państwo podstawowych oczekiwań, których realizacji rodzic “słusznie” może się domagać na podstawie umowy społecznej.

Piotr Trudnowski trafnie pisze o patologiach dzienników elektronicznych, które stanowią narzędzia nieustannej kontroli nad dzieckiem. Jednak to tylko ich drugorzędna rola. Przede wszystkim stanowią one narzędzie kontroli obywateli nad instytucjami i państwem, ale także – w drugą stronę – narzędzie spełniania oczekiwań. To system nieustannej detekcji i solucji problemów. Tak jednak nie da się zbudować społeczeństwa, bo czy edukacja dzieci może być oceniona z dwufazowej perspektywy, w której wartości, niczym w arkuszu kalkulacyjnym świecą się na czerwono lub zielono? Jednak, na dobre i na złe, takie jest realne umiejscowienie szkoły w systemie społecznym. Rodzice chcą kontroli, państwo chce być “dobrym menedżerem” i przynajmniej wywiązywać się z oczekiwań, jakie wobec niego są formułowane, jeśli nie jest w stanie wznieść się ponad te oczekiwania. Bo oczywiście nie jest. Samo społeczeństwo jest zbyt złożone, a cele obywateli – nawet jeśli każdemu wydaje się, że jest po prostu administratorem projektu edukacyjnego swoich dzieci – rozmaite by tak mogło się stać. A mimo to w tej rozmaitości celów większość rodziców, przynajmniej z klasy wysoko funkcjonującego, opiniotwóczego społecznie mieszczaństwa, stosuje podobne reguły działania.

Z punktu widzenia bardziej zintegrowanego myślenia o edukacji sytuacja ta wygląda po prostu na rozpad właściwego podejścia do nauczania, a nawet jak symptom rozpadu społeczeństwa. Jednak w swojej masie, ludzie późnego kapitalizmu, a przynajmniej wiodące grupy naszej epoki, chcą właśnie tego czego oczekiwały, że kwestia nauczania dzieci zostanie poddana mechanizacji i zniknie jako problem z ich projektu jakim jest organizowanie życia ich potomstwa.  

Tomasz Rowiński

Źródło: christianitas.org