Festiwal, który tworzy wspólnotę. Reportaż z Poznań Katharsis Festival

Pisze Tomasz Rowiński.

Dzień pierwszy

Do przyjazdu na poznański Katharsis Festival przyjaciele z Fundacji Świętego Benedykta namawiali mnie i przekonywali kilka miesięcy. Tak właśnie mógłbym zacząć ten tekst, ale prawda jest nieco inna. Te namowy i zachęty trwały w zasadzie od kilku lat. Nie będzie wielką przesadą powiedzieć, że niemal od samego początku, gdy Katharsis wystartował 2018 roku, jako jeden z owoców 1050. rocznicy chrztu Polski. 

W końcu, w Roku Pańskim 2024, udało mi się dotrzeć z lekkim czasowym poślizgiem do stolicy Wielkopolski. Dzięki temu doświadczyłem nie tylko nastroju muzycznego święta, ale też przyjacielskiej atmosfery, która łączy muzyków, uczestników, a także organizatorów. Jak powiedział mi Jan Kiernicki, dyrektor Poznań Katharsis Festival gdy rozmawialiśmy podsumowując wydarzenie dzień po ostatnim koncercie, “festiwal nie jest firmą, jesteśmy grupą ludzi, przyjaciół, wolontariuszy”. To piękne, że można jeszcze w taki sposób robić wspaniałe wydarzenia. 

Tę wspólnotę odczuwa się resztą od razu, gdy tylko wejdzie się w progi Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta. Znajduje się ono w niewielkiej kamieniczce przy Alei Wielkopolskiej w Poznaniu. Ile razy tam jestem widzę rozmaitych ludzi w różnym wieku. Część twarzy już rozpoznaję, należą do osób stale zaangażowanych w różne dzieła Fundacji, ale wciąż pojawiają się też nowe osoby. Odwiedzam Poznań nie częściej niż raz na kilka miesięcy i zawsze widzę w Centrum Kultury niezwykłe poruszenie i aktywność. W jednym pomieszczeniu, przy rozłożonych nutach, trwają próby scholi, w kuchni ktoś prowadzi ożywioną rozmowę o problemach kultury narodowej, a słowa mieszają się z zapachem kawy. W saloniku będącym jednocześnie niewielką salą widowiskową trwają warsztaty, omawiane są jakieś logistyczne kwestie. A może to odprawa przed startem kolejnego projektu? Wspomnienia z wielu już pobytów nakładają się na siebie. Wszystkie są dobre.

Tym razem sprawy wygląda dla mnie inaczej. Zajmuję na kilka dni mały pokój gościnny, który będzie moim miejscem pracy i odpoczynku. A także miejscem nasłuchiwania wszystkich odgłosów składających się na festiwalowe życie. Przyjeżdżam do Poznania w piątek 11 października 2024 roku. Z powodu różnych obowiązków niestety omijam wydarzenia czwartkowe. Festiwal idzie już pełna parą. Od 4 października trwają bowiem warsztaty śpiewu starorzymskiego prowadzone przez wielką gwiazdę Poznań Katharsis Festival, a jednocześnie jego stałego gościa, Marcela Peresa. 

Peres to w środowisku miłośników muzyki dawnej postać na wpół legendarna. Jest Francuzem, jednocześnie też muzykiem, śpiewakiem, organistą, muzykologiem i kompozytorem. Być może jednak najlepiej jest znany ze swojej pracy badawczej nad najstarszymi tradycjami śpiewu liturgicznego Kościoła na Zachodzie. Prowadzi od roku 1982 równie słynny co on sam zespół Organum Ensemble. Peres to człowiek instytucja – twórca i odkrywca – także autor książek. Bez wątpienia jest tytanem wiedzy i kunsztu muzyki średniowiecznej.

*

Uczestnicy tegorocznych warsztatów eksplorowali jeden z najważniejszych tematów Marcela Peresa, czyli chorał starorzymski. To repertuar będący śpiewem własnym papieskich liturgii w bazylikach większych Wiecznego Miasta od siódmego do trzynastego stulecia.

“W oczach Karolingów chorał rzymski był najlepiej zachowanym pomnikiem antyku grecko-rzymskiego, z którym łączności zapragnęli. Następujące po sobie reformy i zderzenie-fuzja ze starożytnymi zwyczajami gallikańskimi w wiekach IX i X musiały wpłynąć na przekształcenie się śpiewów starorzymskich i doprowadziły do stworzenia odłamu nazwanego chorałem gregoriańskim, który rozprzestrzenił się na Zachodzie Europy i powrócił do Rzymu w końcu wieku XI, gdzie stopniowo zajął miejsce antycznego repertuaru, z którego powstał” – czytamy w krótkim tekście, jaki Marcel Peres napisał do festiwalowego katalogu. Trudno nie być przejętym na myśl jakim misterium są dzieje ludzkiej kultury, w których zmian i ciągłość przeplatają się z trudny do pojęcia sposób. Poznański festiwal nam to misterium przybliża przede wszystkim w muzycznych aspektach.

Peresowska muzyczna archeologia jest czymś pasjonującym. Trochę żałuję, że nie usłyszałem występu Chóru Festiwalowego, śpiewającego w tym roku na otwarcie całego wydarzenia. Choć chór ten powstaje co roku ad hoc, to tylko część jego członków stanowią śpiewacy amatorzy. Peres przyciąga też profesjonalistów, każdy może się przy nim czegoś nauczyć i wielu chce z tego skorzystać. Także u słuchaczy występy zespołów Marcela Peresa zostawiają silne wrażenie. Muzyka liturgiczna zachodu w jego opracowaniu zachowuje wiele ze swojej naturalnej powagi i prostoty dziś prawie niespotykanej w kościołach. Tym razem pozostaje mi posłuchać tego materiału jedynie z odtworzenia.

Pocieszam się myślą, że gdy w 2023 roku udało mi się wpaść dosłownie na jeden festiwalowy dzień trafiłem właśnie na widowisko – bo tak to trzeba określić – wystawiane przez Ensemble Organum. Śpiewano wtedy muzykę z XII-wiecznego manuskryptu Bazyliki Grobu Świętego w Jerozolimie, znanego też jako manuskrypt Templariuszy. Śpiew wędrował wówczas razem zespołem, który niczym dawni rycerze, w paraliturgicznych procesjach, przemieszczał się między ołtarzami poznańskiej świątyni oo. Jezuitów, czyli kościoła podominikańskiego. Była w tamtym wydarzeniu iskra rzeczywistego misterium religijnego. Tym razem Marcel Peres pojawił się w archikatedrze pw. śś. ap. Piotra i Pawła, a program Chóru Festiwalowego został zatytułowany Incarnatio Verbi. Kto tam był, dobrze wie co straciłem.

*

Kościół podominikański na zawsze już będzie kojarzył mi się z Poznań Katharsis Festival. W 2023 roku przyjechałem na śpiewy Templariuszy prawie w ostatniej chwili. Nie znam dobrze Poznania, a więc krążyłem samochodem uliczkami Starego Miasta w poszukiwaniu świątyni znajdującej się na przecięciu Dominikańskiej i Szewskiej. W końcu się udało zostawić samochód na ostatnim wolnym miejscu w całej okolicy. Gdy doszedłem do kościoła i nie spotkałem żadnej znajomej twarzy zacząłem przyglądać się ludziom zmierzających posłuchać rycerskiego śpiewu, nad którego twórcami dzieje już dawno zamknęły swoje wieko. Atmosfera była podniosła, ale i pełna życzliwości. Ludzie rozmawiali, słychać było głosy nieco uniesione emocjami i ekscytacją. Pomyślałem, że jest w tym w tym coś z rodzinnego nastroju charakteryzującego także Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta.

Wspominam o tym dlatego, że klimat ten okazuje się w różnych dziełach Fundacji zbyt powtarzalny, by mógł być czymś przypadkowym. Swego rodzaju deja vu uderzyło mnie, gdy i w 2024 roku znów stanąłem u zbiegu Szewskiej i Dominikańskiej by wziąć udział w nieszporach, których częścią miało być średniowieczne misterium Ludus Danielis. Gra o Proroku Danielu. Muszę przyznać, że to właśnie niezwykłe połączenie pociągało mnie w tym wydarzeniu. Nie był to kolejny koncert w kościele – nie pochwalam tego rodzaju niestety powszechnej praktyki – ale prawdziwe łacińskie nieszpory, w które na modłę XII-wieczną wpleciony był “teatr liturgiczny”. Liturgiczny dlatego, że był częścią liturgii, ale liturgiczny także dlatego, że cała gestykulacja, sposób poruszania się artystów obecnych w nawie i śpiew uszyte były z liturgicznej hieratyczności. 

*

Nieszporom przewodniczył dominikanin o. Tomasz Grabowski, a część dramatyczna modlitwy została przedstawiona przez scholę ze słynnego zespołu teatralnego Węgajty. W jej skład weszli znakomici śpiewacy tacy jak Marcin Bornus-Szczyciński, lider zespołu Wolfgang Niklaus Mariusz Peterson, czy kantor posługujący zarówno w świątyniach zachodniej, jak i wschodniej tradycji Andriy Shkrabiuk.

Ludus Danielis, czyli Gra o Proroku Danielu należy do gatunku, który w średniowieczu określano jako ordo, ludus, versus, historia lub miraculum. Dzisiaj dla określenia tej formy używamy najczęściej pojęcia dramat liturgiczny, które wskazuje jednocześnie na przynależność tego fenomenu teatralnego do przestrzeni liturgicznej Kościoła” – napisali artyści w pięknie wydanym i bogatym treści festiwalowym katalogu. 

W katalogu znajdziemy także kilka zdań o twórcach wykonujących na tegorocznym Poznań Katharsis Festival Ludus Danielis. Schola Węgajty jest – jeśli tak można powiedzieć – zespołem, który łączy teatr nowoczesny z tradycji Jerzego Grotowskiego z misteryją religijnością. Otwieram katalog na odpowiedniej stronie i czytam, że schola “pracuje nad rekonstrukcją średniowiecznych dramatów liturgicznych od wielu lat. Punktem przełomowym w tych pracach było przyjęcie jako nadrzędnej zasady podporządkowania elementów artystycznych i formalnych strukturze liturgii. Liturgia zatem zaczęła określać sposób widzenia poszczególnych scen, użycia gestu, kroku, dialogicznego napięcia, charakteru śpiewu, użycia instrumentów (a raczej: rezygnacji z nich), w końcu, użycia rekwizytów i strojów”. Powiedzieć, że to niezwykle ciekawe i nowocześnie nienowoczesne podejście do sztuki, to jakby nic nie powiedzieć.

*

Wychodzę z kościoła pod jeszcze większym wrażeniem, niż po zeszłorocznych śpiewach Templariuszy. Jednocześnie, poza wrażeniem, ze świadomością uczestnictwa w prawdziwej liturgii Kościoła, której średniowieczni twórcy chcieli dodać jeszcze jeden wymiar. Można było pomyśleć, uczestnicząc w tym wszystkim, że postacie znane z kart Pisma Świętego przywołane przez chór nieszporny dosłownie zstąpiły pomiędzy nas.

Po koncercie była kolacja, prosta i bardzo smaczna, zupa i danie na bazie makaronu, do tego wino. Rozpoczęły się rozmowy, śmiechy, pokrzykiwania i przywitania tych, którzy wcześniej nie mieli się okazji się jeszcze zobaczyć. Widać było dobrze, że wiele osób zna się blisko. Jestem kimś trochę z zewnątrz, nie potrafię odróżnić muzyków od organizatorów i wolontariuszy. Przemykam między filarami kapitularza, obserwuję i uśmiecham się. Znam tu w zasadzie tylko Jana Kiernickiego, dyrektora Poznań Katharsis Festiwal i jego najbliższego współpracownika Jana Billerta. Także Bogusława Kiernickiego prezesa Fundacji Świętego Benedykta. Znamy się od lat. Mimo tego lekkiego wyobcowania podoba się atmosfera radosnego zamieszania, która szybko zamienia się w przygodne muzykowanie. 

W pewnym momencie do fortepianu siada starszy mężczyzna i zręczną ręką uruchamia jazzowy akompaniament, który w swojej linii melodycznej dziwnie przypomina dopiero co słyszane w kościele śpiewy z Ludus Danielis. Jeszcze chwila i dołączają głosy, głównie żeńskie. Pozostali biesiadnicy także odchodzą od stołu i nadstawiają ucha. Pojawia się jeden z ojców jezuitów, podchodzi bliżej i uśmiecha się. Widzę, że rozmawia z Janem Billertem. Potem Janek relacjonuje mi tę anegdotyczną chwilę, a ja rozumiem ten uśmiech na ustach zakonnika. “I zawsze kończy się na graniu rock and rolla” – miał powiedzieć ojciec jezuita. “Nie, to Ludus Danielis, tylko z jazzową aranżacją” – odpowiedział, według własnej relacji Janek. To niezwykłe jak bardzo melodia jest uniwersalnym językiem muzyki, a jednocześnie jak bardzo rozmaicie potrafi stroić się w style i gatunki. Robi to tak, że trudno ją nieraz rozpoznać, niczym osobę, która w jednej chwili modli się w kościele, a w innej już wiruje w tańcu.

Tajemniczym jazzmanem okazał się Stanisław Szczyciński, w przeszłości muzyk zespołu Zdzisławy Sośnickiej czy grupy VOX, od lat śpiewający także sakralny repertuar choćby w składzie znakomitego Bornus Consort. 

*

Tak kończy się festiwalowy piątek, w końcu ludzie się rozchodzą, mnie przyjaciele odwożą do Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta na nocleg. Pisząc te słowa zerkam jeszcze do festiwalowego katalogu i widzę, że w ramach wydarzeń towarzyszących Marcin Bornus-Szczyciński dodatkowo przez dwa dni (10-11 października) prowadził warsztaty śpiewów procesyjnych na podstawie dramatu liturgicznego Ludus Danielis pod tytułem CONDUCTUS. Wydarzenia towarzyszące na Katharsis to pomysł wart odnotowania. Uczestnictwo w festiwalu nie musi się kończyć na odsłuchaniu wieczornych występów, można się ono stać współtwórczością. Doceniam ten pomysł na całościowy charakter festiwalu. Można wyjść z domu i dołączyć do przygody pełnej tajemnic i misteriów muzyki świętej i świeckiej. Bardzo nam tego brakuje, w świecie nastawionym na zawodową wydajność, przeplataną z eksploatacyjną rozrywką.

Dzień drugi

W sobotę rano nieco zaspałem. Budzi mnie dopiero krzątanina wielu stóp. Przez drzwi do pokoju wdziera się zapach kawy. Ktoś zagląda na chwilę do pokoju gościnnego i szybko się wycofuje, co grupa osób na zewnątrz kwituje salwą śmiechu. Jeszcze zaspany zastanawiam się co się dzieje i gdzie jestem. Przez moment dochodzę do świadomości, ale po chwili już znam odpowiedzi na te pytania. Właśnie zaczynają się warsztaty kaligrafii średniowiecznej LITTERA DIVINA prowadzone przez pana Daniela Dostala. Wiem, że to zadanie na teraz – podejrzeć na czym te warsztaty polegają. 

Gdy odgłosy dochodzące z kuchni nieco cichną, sam szybko wypijam filiżankę czarnego napoju, a potem siadam na uboczu w sali warsztatowej, by przyjrzeć się przebiegowi zajęć. Niewiele z tego rozumiem, ale uczestnicy wyglądają na już wprowadzonych w teoretyczne tajniki kaligrafii i zdają się bez trudności podążać za wskazówkami prowadzącego. Zaglądam na stronę internetową pana Daniela Dostala. Widzę, że pisze tam także o sobie. Klikam podlinkowany napis “czytaj więcej”: “Rysunek od zawsze stanowił moją pasję, jeśli chodzi o typografię i kaligrafię zainteresowanie tymi dziedzinami przyszło później – przez cały okres szkolny tępiony byłem za paskudny, kompletnie nieczytelny i niedbały charakter pisma. Rysowanie, projektowanie liter czy ambigramów traktuję, jako rozrywkę i odskocznię od codzienności. Dzięki temu mogę skupić się na tym, co naprawdę mnie interesuje i inspiruje”. 

Gdy pytam Jana Kiernickiego o te warsztaty, czy faktycznie pasują one do muzycznego festiwalu, słyszę, że zapisy na zajęcia musiały być zamknięte dużo wcześniej niż przewidywano, ponieważ chętnych zgłosiło się znacznie więcej, niż może zmieścić się w Centrum Fundacji Świętego Benedykta. Trudno o lepszą odpowiedź.

*

Z warsztatów wymykam się tak, by nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Na godziny przedpołudniowe w saloniku obok przewidziane jest spotkanie ze Scholą Węgajty. Śpiewacy mają opowiedzieć o swojej drodze artystycznej. Słyszę wiele ciekawych refleksji, ale chyba najbardziej interesująco wypadają opowieści Marcina Bornusa-Szczycińskiego, który wspomina swoje pierwsze doświadczenia z Ludus Danielis. Miało to miejsce w zamierzchłych już latach 80. XX wieku, ale za to na deskach Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. Projekt, któremy według wielu miał zakończyć się po dwóch, może trzech przedstawieniach, był realizowany przez siedem lat. W Polsce i wielu innych krajach świata Ludus Danielis zostało wystawione przez tamten zespół ponad sto razy.

Rozmowa animowana przez Jana Kiernickiego robi duże wrażenie, skromność muzyków, połączona w ich ogromnym artystycznym, ale i często duchowym doświadczeniem jest nie do zapomnienia.

Po tym spotkaniu, gdy salonik pustoszeje znajduję chwilę na lekturę festiwalowego katalogu. Każdemu wydarzeniu poświęcony jest osobny wprowadzający artykuł, ale to nie wszystko. Znaleźć tam można biogramy twórców, spisy przewidzianych do wykonania utworów czy wyśpiewywane przez artystów teksty. Solidna robota merytoryczna i edytorska. Gdy przeglądam tę broszurę z żalem zauważam, że ominęła mnie tego dnia, śpiewana jako wydarzenie towarzyszące festiwalu, tradycyjna jutrznia łacińska. Z drugiej strony wiem, że podróży i intensywnym wieczorze poprzedniego dnia uczestnictwo w modlitwie o 8.30 w poznańskim kościele pw. NMP in Summo i tak przekroczyłoby moje możliwości fizyczne. 

Ostatecznie dochodzę do wniosku, że dobrze się stało. Sobota zapowiadała się jako pełna wydarzeń i wrażeń. Potrzebne są siły, a także świeży umysł, by naprawdę je chłonąć. Po spotkaniu ze Scholą Węgajty wychodzę na miasto. Lubię Poznań, włóczę się pozornie bez celu po jego ulicach. Dochodzę, aż do zamkniętego i na wpół zrujnowanego budynku synagogi. Tak naprawdę jednak niezbyt myślę o zabytkach, moje uczucia już wybiegają ku wieczornemu koncertowi. 

Po południu jeszcze jemy razem obiad z Bogusławem i Janem Kiernickimi. Usiedliśmy w nowoczesnej knajpce, gdzie serwuje się głównie włoskie dania. Taki urok dużych polskich miast, stały się one w pewnym sensie egzotyczne. Rozmawiamy o perypetiach jakie wiązały się z organizacją festiwalu w 2024 roku. Trudności było wiele, realizacja większości wydarzeń wisiała na włosku. Ostatecznie jednak udało się wszystko zorganizować lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. 

Dość szybko porzucamy roztrząsanie problemów natury organizacyjnej oraz finansowej i przechodzimy do trudności największej, która była konsekwencją tych pierwszych. Wielu artystów trzeba było umawiać niemal w ostatniej chwili. Historia zaproszenia na Poznań Katharsis Festival lutnisty Nigela Northa jest wręcz anegdotyczna. To jego koncertu mamy wysłuchać dziś wieczorem. 

“Napisałem do niego z zapytaniem, czy byłby zainteresowany przyjazdem do Poznania w październiku. Krygowałem się, termin festiwalu się zbliżał, mieliśmy – jak wiesz – w tym roku pewne problemy organizacyjne. Wielkich artystów zaprasza się ze znacznym wyprzedzeniem. Dostałem odpowiedź, która była nieco niepokojąca: ‘Jan, mówimy o tym roku, czy o następnym, czy za dwa lata?’. Odpowiedziałem, że chodzi o październik tego roku. A on, zaskoczony, odpowiedział: ‘Hm, właściwie mam wolny dzień’. Było to niespodziewane i dla mnie.” – mówił wtedy Jan Kiernicki.

Obecność Nigela Northa w Poznaniu okazała się wspaniałym wydarzeniem. Niezależnie, czy ktoś zna się na muzyce lutniowej, czy też nie, musiał być pod wrażeniem dźwięków, jakie wydobywa on ze swojego instrumentu. Sala w Muzeum Instrumentów Muzycznych okazała się za mała dla wszystkich chętnych do wzięcia udziału w jego koncercie. Dzięki swojej roli zaprzyjaźnionego korespondenta mogłem obserwować tego wirtuoza z odległości niewiele większej niż na wyciągnięcie ręki. Było to zachwycające.

*

Nigel North jest nie tylko wirtuozem, ale także wspaniałym pedagogiem, który z pasją przekazuje tradycję dalej. Powtarza, jak wielką przyjemność czerpie z nauczania. Uczy także pewnej mądrości i filozofii muzyki. Jan Kiernicki, który sam jest lutnistą Northa uważa za swojego mistrza. Opowiedział mi – kiedy rozmawialiśmy podsumowując festiwal – że North był na samej górze listy z nazwiskami mistrzów lutni, których chciał na festiwal zaprosić. Ostatecznie to, co wydawało się prawie niemożliwe okazało się realne. Marzenie Janka ziściło się.

North grał niezwykle kontemplacyjnie, a jednocześnie zbierał gorące, wręcz burzliwe, oklaski. Bisował trzy razy. Zagrał także “Yesterday” Beatlesów. Intabulując tę znaną piosenkę, przypomniał publiczności o ciągłości emocji i melodii, które przemawiają do nas przez wieki w dźwiękach. Przypomniałem sobie wtedy na chwilę muzykę Ludus Danielis w jazzowej aranżacji, która brzmiała księdzu jezuicie jak rock and roll.

“W naszej obecnej kulturze muzycznej jest wiele piosenek, które niemal każdy zna i potrafi zaśpiewać niezależnie od własnych upodobań muzycznych […]. Z mojego punkty widzenia status kultowej ma piosenka “Yesterday” Beatlesów śpiewana przez Paula McCartneya. […] Przenieśmy się cztery czy pięć wieków wstecz: już wówczas było wiele tego rodzaju piosenek znanych w całym przekroju społeczeństwa, prawdziwych hitów swoich czasów. I tu niech powitam wszystkich na dzisiejszym koncercie!” – napisał w krótkim tekście opublikowanym w festiwalowym katalogu Nigel North zachęcając do tego byśmy zabrali się z nim w podróż pod przebojach muzycznych dawnych czasów. Warto dodać, że lutnia w epoce swojej świetności była instrumentem niezwykle popularnym, a lutniści mieli status gwiazd.

*

Nie był to jeszcze koniec dnia. Wieczorem po koncercie Nigela Northa w Domu Tramwajarza odbyło się spotkanie Klubu Festiwalowego. To prawdziwie wieczorno-nocne jam session. W sobotę zaczęło się ono po godzinie dwudziestej drugiej, gdy tylko skończył się wcześniejszy rockowy koncert zespołu BAiKA. Może znacie ten duet, który tworzą założyciel grupy Hey Piotr Banach i Katarzyna Sondej. To jednak zupełnie inny temat. Dom Tramwajarza istnieje przy ul. Słowackiego od ponad dziewięćdziesięciu lat. Powstał jako jeden z budynków mieszkalnych dla pracowników Poznańskiej Kolei Elektrycznej. Nie został jednak zwyczajną kamienicą – był miejscem spotkań rodzin tramwajarzy. Dziś może się on wydawać miejsce nieco ponurym i z innej epoki, jednak jak słyszę od różnych osób panuje tam świetna atmosfera i otwartość, także na muzykę katolickiego średniowiecza.

Kiedy zapytałem Jana Kiernickiego skąd wziął się pomysł na Klub Festiwalowy podczas wydarzenia poświęconego muzyce dawnej i liturgicznej, odparł, że stało się to w sposób naturalny. 

“To przestrzeń, która powstaje po koncertach. Każdy ma inną potrzebę: niektórzy chcą się wyciszyć, pójść na spacer, inni pragną przetrawić emocje, a część osób chce się po prostu spotkać i porozmawiać, a także wspólnie pomuzykować w stylu bardziej swobodnym. Takiemu doświadczeniu służy Klub Festiwalowy”.

Rzeczywiście tego rodzaju domknięcie dnia to świetny pomysł. W 2024 roku Klub Festiwalowy miał miejsce dwa razy, w czwartek pod koncercie chóru pod kierownictwem Marcela Peresa i właśnie po występie Nigela Northa.

Z Domu Tramwajarza wróciłem do Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta na piechotę. Poznań był już nieco wyciszony, restauracje i bary właśnie się zamykały. Widać było kończących pracę młodych ludzi zamykających pełne w ciągu dnia ludzi kawiarniane ogródki. Jeszcze w jednym czy drugim miejscu dało się zauważyć ostatnich klientów siedzących przy resztkach jedzenia i drinkach. Relaksujący koniec pełnego wrażeń dnia. 

Dzień trzeci  

Niedziela przywitała Poznań ponurymi chmurami o kolorze ołowiu i porywistym wiatrem uderzającym w okna Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta. Nic tego dnia nie zachęcało do jakiejkolwiek aktywności na zewnątrz. Mimo tego, gdy już wychynąłem spod ciepłej kołdry, otulony w kurtkę i kaptur ruszyłem na pieszą wycieczkę przez miasto do jednego z najsłynniejszych kościołów starej części Poznania – do Sanktuarium Bożego Ciała. Tam o 10.30 miała miejsce Msza w tradycyjnej formie rytu rzymskiego, którą odprawić miał ks. Marcin Węcławski.

Gdy szedłem w stronę starego miasta ulice Poznania ogarnął wręcz apokaliptyczny nastrój. Tego dnia w mieście odbywał się także, oprócz Poznań Katharsis Festival, bieg maratoński. Tymczasem porywy wiatru na całej trasie przewracały barierki, punkty z wodą, a wolontariusze nie nadążali z przywracaniem rozmaitych sprzętów na właściwe im miejsca. Wiatr zbierał wszystko z ulic niczym ręka zgarniająca okruchy ze stołu. Z ulgą schowałem się w niewielkim wnętrzu starego kościoła. Po Mszy poszedłem wypić herbatę i zjeść śniadanie do jednej z okolicznych knajpek. Chciałem się ogrzać, ale też przyjrzeć miastu oraz ludziom stawiającym czoło uciążliwym warunkom pogodowym. Gdzie mogli iść w tak nieznośną pogodę u schyłku niedzielnego poranka? 

Gdy wróciłem z miasta do festiwalowego centrum dowodzenia w Alei Wielkopolskiej było tam tak cicho, że wydawało się, iż nie ma tam już prawie nikogo. Zrobiłem sobie kawę, która miło rozgrzewała po kolejnym kilkukilometrowym spacerze. W kuchni siedziało dwóch muzyków, których widziałem już wcześniej, ale z którymi nie miałem jeszcze okazji rozmawiać. Jednym z nich okazał się Radosław Dembiński, gambista, autor czwartkowego, pominiętego przeze mnie koncertu.

Jan Kiernicki o grze Radosława Dembińskiego, gdy go o nią pytałem, wypowiadał się w samych superlatywach. Ciekawie nakreślił także pejzaż zainteresowań tego muzyka.

“Radek Dembiński zaprezentował na swoim koncercie przekrojowy program, który ukazywał całą epokę świetności violi da gamba. Zaczynając od renesansu i utworów takich kompozytorów jak Tobias Hume, w których zawarte są polskie motywy, aż po utwory muzyki barokowej i późniejszej. Hume, który w swojej muzyce zawarł wpływy polskich tańców, nawet zadedykował jedną z galiard, zatytułowaną „Duke John of Poland Galliard”, Janowi Zamoyskiemu. Później, w muzyce Telemanna – miał on prawdziwą obsesję na punkcie polskiej muzyki – spotykamy się z melodiami, które mogłyby być wzięte prosto z wiejskich karczm. Telemann był zafascynowany polskim folklorem, a po każdej wizycie w Polsce notował inspiracje i wykorzystał je w swoich kompozycjach. Jednak najlepsze było to że Radek zaprezentował nie tylko muzykę klasyczną, ale również własne kompozycje”.

Zapytałem też samego Radka, z którym szybko przeszliśmy na ty, o jego instrument i występ.

“Program zatytułowałem Głos ludzki, co jest nawiązaniem do przekonania jakie panowało w czasach świetności gamby, że jest to instrument najdoskonalej właśnie naśladujący głos śpiewającego człowieka. Musimy pamiętać, że w czasach, gdy muzyka dawna nie była jeszcze dawna uważano ludzki głos na najdoskonalszy instrument, zatem i gamba była wysoko notowana w instrumentalnej hierarchii”.

Na rozmowach czas lubi mijać szybciej. Tak było i teraz. Po rozstaniu z Radkiem usiadłem jeszcze na chwilę za biurkiem w swoim pokoju, by zrobić notatki. Myśli i spostrzeżenia, które tak szybko umykają zostały przeze mnie zatrzymane w niewielkim notesie. Uwagi takie, nawet jeśli ostatecznie nie przydają się w pracy bezpośrednio, tworzą nastrój, z jakim potem podejmuje się zadanie opisania przeżytych zdarzeń. 

*

Niedziela była w dużej mierze dniem wyczekiwania. Warsztaty kaligraficzne dobiegały końca podobnie jak i inne okołofestiwalowe wydarzenia. Odczuwalna w Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta intensywność mijającego czasu zmniejszyła się. Było to jednak wrażenie pozorne, ponieważ w salonie odbywały się indywidualne lekcje lutnistów z Nigelem Northem. Stąd też wzięło się wrażenie wyciszenia całej kamienicy. Zorientowałem się, że coś mnie omija dopiero, gdy zauważyłem kolejne osoby wchodzące lub wymykające się z wielką ostrożnością z salonu Centrum Kultury Fundacji Świętego Benedykta.

W pewnym momencie i ja wykonałem krok za zamknięte drzwi, by po chwili znaleźć się w nieco innym świecie. Pod dużym oknem balkonowym siedział na jednym krześle Nigel North, a na drugim jakiś nieznany mi muzyk. Obaj mieli instrumenty i pulpity. Bliżej wejścia ze składanych krzeseł została uformowana niewielka widownia wypełniona przez innych lutnistów. Domyśliłem się tego widząc, że trzymają przy sobie dość nietypowe futerały. Muszę powiedzieć, że przysłuchiwanie się ćwiczonym fragmentom partytur i nieco wyciszonym rozmowom mistrza i uczniów było doświadczeniem znacznie ciekawszym niż mogłoby się to zdawać na pierwszy rzut oka. 

W przerwie pomiędzy lekcjami udało mi się porozmawiać z jednym z młodych – obecnych tam – muzyków. Ignacy Gołąb przyjechał aż Londynu by móc odbyć lekcję z Nigelem Northem, co wydaje się we właściwy sposób oddawać rangę mistrzowską brytyjskiego lutnisty. Sam zastanawiam się jednak czy byłbym gotów na tego rodzaju wysiłek dla maksymalnie kilkudziesięciu minut ćwiczeń. Oczywiście trzeba dodać, że muzycy, zapewne ze znacznym pożytkiem dla własnego kunsztu, obserwowali także lekcje innych uczestników warsztatu.

Na koncert Micrologusa jadę nieco wcześniej z Bogusławem Kiernickim. Znamy się od lat, fundacja jest wydawcą pisma “Christianitas”, którego jestem redaktorem, a które Bogusław przed laty, razem z Pawłem Milcarkiem i Markiem Jurkiem, zakładał. Przy tej okazji pytam skąd wzięła się nazwa festiwalu. Nie wydaje się ona mieć związków z chrześcijaństwem, a przecież ten religijny punkt odniesienia wciąż towarzyszy festiwalowi, nawet jeśli dzieje się to w subtelny sposób.

“Nazwa wydarzenia odwołuje się do starożytnego pojęcia katharsis, oznaczającego oczyszczenie i uszlachetnienie poprzez kontakt ze sztuką, a także odzyskanie harmonii w postrzeganiu rzeczywistości. Warto dodać, że wczesne chrześcijaństwo używało terminu katharsis jako określenia chrztu. Chrzest Polski, który odbył się w 966 roku – najprawdopodobniej na Ostrowie Tumskim w Poznaniu – stanowi duchowe źródło polskiej tożsamości kulturowej” – wyjaśnia prezes Fundacji Świętego Benedykta. 

Koncert ma zacząć się o dziewiętnastej trzydzieści, a my jesteśmy na miejscu, czyli pod Muzeum Narodowym w Poznaniu nieco po godzinie osiemnastej. Jednak przed wejściem już widzimy tłumek ludzi oczekujących na otwarcie Muzeum. Dzieje się to dopiero niedługo przed samym koncertem. Już w szatniach odczuwalny jest nastrój podekscytowania. Wielu gości zastanawia się czego właściwie mogą się spodziewać. Koncert wydaje się być dla nich niespodzianką. To podobnie jak dla mnie.

I rzeczywiście występ zespołu Micrologus był niespodzianką, nawet jeśli ktoś znał jego repertuar. Dlaczego? Ponieważ okazał się być wydarzeniem pełnym ekspresji i kunsztu. To te jego przymioty porwały publiczność, która reagowała w stylu chwilami bliższemu koncertom nowoczesnej muzyki rozrywkowej. Niewiele brakowało do tego by starsi panowie zaczęli wywijać marynarkami, jak to miało miejsce w czasie wydarzeń big beatowych.

Czym jednak jest Micrologus? To włoska grupa muzyczna, której siedziba znajduje się w malowniczym Spello w Umbrii. Istnieje od czterdziestu lat i specjalizuje się w muzyce dawnej, ale w szczególności włoskiej. Założona została przez Adolfa Broegga i początkowo związana była z obchodami świeckiego święta calenda maia w Asyżu. Po śmierci Broegga kierownictwo nad zespołem objęła Patrizia Bovi, kontynuując jego misję w oparciu o solidną wiedzę historyczną i muzykologiczną. 

Repertuar Micrologusa bazuje na włoskiej tradycji, łącząc elementy muzyki ludowej z dawnymi formami, takimi jak XIV-wieczna ars nova. W ich interpretacjach można odnaleźć echa włoskich tańców ludowych, co nadaje prezentowanym przez zespół wykonaniom wyjątkowej żywiołowości. W skład zespołu wchodzą wybitni muzycy, w tym znany lutnista Crawford Young. Warto dodać, że swojego kolegi w lutniczym mistrzostwie słuchał także Nigel North, którzy postanowił przedłużyć swój pobyt w Poznaniu właśnie dla Micrologusa.

Sam zaś niedzielny koncert był hołdem dla XV-wiecznej Florencji. Nawiązywał do postaci Wawrzyńca Wspaniałego i Hieronima Savonaroli, których działalność we Florencji symbolizowała kontrast i napięcie między światem świeckim i religijnym. Wykonywane przez zespół laudy, pierwotnie tworzone przez bractwa religijne inspirowane duchowością św. Franciszka, łączyły maryjny kult z tradycją poetycką trubadurów. Utwory te odzwierciedlały przenikanie się sfery sacrum i profanum, które mimo różnic w dawnych Włoszech wzajemnie się dopełniały. 

Trzeba powiedzieć, że Micrologus, którego występ był rejestrowany, doskonale uchwycił tę dwoistość świata, tworząc muzyczne widowisko pełne historycznej autentyczności i – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – emocjonalnej głębi. Publiczność była zachwycona i skłoniła muzyków do zagrania aż trzech dodatkowych utworów na bis. Gdy Micrologus wreszcie opuścili scenę, także i my wyszliśmy w wilgotny mrok jesiennego wieczoru. Pomimo zniechęcającej aury muzyka słonecznych Włoch długo jeszcze dźwięczała mi w głowie. Jednocześnie czułem wyraźnie, że ta piękna przygoda jaką była obecność na Katharsis Poznań Festival rzeczywiście dobiegła końca. Było to jednak świetnie zaplanowane, mocne, ale finezyjne uderzenie w uszy, serca i umysły, po którym nastała cisza.

Organizatorzy zaplanowali jeszcze dogrywkę, która wydarzyła się 9 listopada w kościele podominikańskim. Wtedy to zespół Flores Rosarum pod dyrekcją Susi Ferfogli wykonał program z muzyką Hildegardy Bingen. Tego występu niestety już nie miałem okazji wysłuchać.

Opuszczam Poznań

Poniedziałek okazał się już zupełnie zwykłym dniem niż te poprzednie i choć pogoda była lepsza, to atmosfera święta zdążyła się ulotnić. Cóż, po każdej niedzieli przychodzi poniedziałek, po Dniu Pańskim przychodzi dzień powszedni, zwykła sprawa. Jednak tym razem poczucie zmiany było wyraźniejsze niczym dźwięk wzmocniony przez pudło rezonansowe. Udało nam się razem z Janem Kiernickim jeszcze tego dnia, zanim opuściłem Poznań, zarejestować dłuższą rozmowę podsumowującą festiwal. Zupełnie inaczej rozmawia się o takim wydarzeniu, gdy się w nim uczestniczy, niż gdy tylko z doskoku zadaje się pytania. To zwykle robią dziennikarze pojawiający się jedynie na chwilę dla przygotowania relacji. To zresztą nie zarzut z mojej strony, ale wyraz doświadczenia różnicy. 

*

Festiwal się skończył, ale coś z sobą z niego zabrałem, coś, przez wiele dni nuciłem pod nosem, a do konkretnych wspomnień mogłem się często uśmiechać. Dobrze jest czasem oderwać się od życia, które prowadzi się na co dzień by doświadczyć innego, lepszego świata. Organizatorom, muzykom, i publiczności wypada powiedzieć nie żegnajcie, a do widzenia, do jutra, choć to jutro, w podobnym składzie wydarzy się dopiero za rok, podczas ósmej edycji Poznań Katharsis Festival. Ale jeśli coś się kończy, to znaczy, że coś innego się zaczyna. Więc… zaczynajmy.